Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Strzemieńczyk Tom I.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

uliczną, do surowości wdrożony i nieubłagany dla hultajów.
Wiedział Grzegorz, że Grochowina mieszkał w lichej izbie u Floryańskich wrót i spodziewając się go tam znaleźć, bratu iść kazał za sobą. Zbilut mrucząc ciągnął za nim.
Grochowina stał właśnie w furcie, gdy nadeszli, na wieczorny obchód swojego kwartału się sposobiąc.
Pospieszył bakałarz przodem ku niemu, a poznawszy go zaledwie, drab zdjął kołpak z głowy i począł się uśmiechać z dziecinną radością.
— Grochu mój! — zawołał bakałarz — patrzaj na tego, którego z sobą przywiodłem... pijanicę co się tak zatacza... Jest to mój rodzony brat! Bieda go do tego doprowadziła. Nie mam na razie co z nim począć. Miej nademną miłosierdzie. Weź go do siebie do izby... nakarm, pić mu nie dawaj, włóczyć się nie pozwalaj...
Wyjął z kalety bakałarz garść denarów i wsypał je w szeroką dłoń Grochowiny.
— Nim się namyślę, co z nim począć, może się ustatkuje. Zatrzymaj go przy sobie, ale mu za próg nie daj wychodzić i pić nie dopuść!
Grochowina słuchał z uwagą, potrząsając głową.
— Jednak — dodał litując się bakałarz — nie bądź za surowym... obchodź się z nim ła-