Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Strzemieńczyk Tom I.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mną. Ludzie się Grzesiem waszym rzucają. Tarnowscy już mnie nie chcą. Wyrzekli się...
Widząc uśmiech na jego ustach, nie ulękła się jakoś Balcerowa.
— Cóż myślisz poczynać?
— Albo to człowiek ma w czem wolę swoją? — rzekł Grzegorz wchodząc za nią do izby. — Teologowie i filozofowie powiadają o wolnej woli, ale bodaj tak świat widzieli!!
Mus jest we wszystkiem, chcesz czy nie, konieczność ciągnie...
— Dokąd? — wtrąciła nadchodząca pani Frączkowa.
Grzegorz witał się z nią i odparł obojętnie.
— Kazała mnie przywołać królowa dziś i poleciła przenieść się na zamek, a stać przy młodym królu.
Lena potrząsnęła głową.
— Skarżysz się na to? — zawołała.
— Jako żywo, bo ja na nic się nie zwykłem skarżyć, to raz, a powtóre, skarga się nigdy na nic nie zdała i jest rzeczą dziecinną, ale czy to bardzo wygodne i zdrowe? nie wiem...
Westchnął.
— Lepiej było w kollegium? — zapytała Frączkowa.
Wtem praktyczna Balcerowa wtrąciła.
— Cóż wam na zamku przeznaczono robić? bo jużciż miejsce dać musieli.