Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Strzemieńczyk Tom I.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Niech on mnie strofuje! Ja się go nie boję — odparł Władysław zawsze wesoło.
Odpuszczono nareszcie bakałarza, który poszedł pożegnać swych wychowańców i wedle zwyczaju donieść pani Frączkowej o nowem szczęściu, czy obrocie losu jaki go spotkał.
Miał on wielkie znaczenie.
Zwlekane dotąd poświęcenie się stanowi duchownemu, musiał Grzegorz stanowczym krokiem zakończyć. Nosił suknię, nie mając święceń, wahał się jeszcze...
Dawano mu oddawna do zrozumienia, że byłby mógł otrzymać beneficium jakieś, probostwo lub kanonię, gdyby kapłanem został. Rozdawano je wprawdzie naówczas i długo potem jeszcze, osobom świeckiego stanu, z obowiązkiem trzymania wikaryuszów, lecz było to wyjątkowem i przez duchowieństwo niedobrze widzianem.
A Grzegorz nie czuł w sobie jeszcze tak jawnego powołania, aby się wyrzec na zawsze swobody życia i nadziei...
Pani Frączkowa też, która była jego Egerią, nie nalegała na pośpiech, choć przewidywała, że się na święceniu skończyć musi.
I tym razem Grzegorz poszedł do dworku Balcerów naprzód, pochwalić się tem, co go nawiedziło... Spotkał w progu starą Balcerowę.
— A co, matuniu — rzekł do niej wedle poufałego zwyczaju dawnych czasów. — Źle ze