Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Strzemieńczyk Tom I.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Grzegorz myślał chwilę i rzekł z uroczystem namaszczeniem...
— Spełnię rozkazy wasze...
— Przenoście się na zamek, marszałek wskaże wam izby w blizkości królewskich...
Kończyła te słowa królowa, gdy z wesołą twarzą, strojny, piękny, wysmukły, z śniadą swą twarzyczką, ciemnemi oczyma, włosami w puklach spadającemi na ramiona, ukazał się Władysław. Zobaczywszy Grzegorza, uśmiechnął mu się, witając matkę.
Oba oni, starszy i młodszy nawykli byli nietylko ją szanować, ale bez najmniejszego oporu spełniać każdą jej wolę. Sonka łagodną była dla nich, ale nigdy z rąk władzy macierzyńskiej nie wypuściła...
Chciał odchodzić Grzegorz, gdy skinienie pani wstrzymało go.
Wskazała synowi na stojącego bakałarza.
— Grzegorz z Sanoka pozostanie na dworze, chcę byś go miał przy sobie, spodziewam się, że ci będzie miłym.
Król młody podał mu rękę.
— Nie wiem czy kogo kocham więcej nad niego — rzekł z uśmiechem — chociaż kłócimy się z nim bardzo często...
— A ja właśnie dlatego sprowadzam go na dwór, aby kłócił się z tobą — przerwała królowa Sonka. — Nadto ci się wszyscy kłaniają...