Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Strzemieńczyk Tom I.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

potęga jakaś wskazywała mu drogę, którą on iść musiał. Opierać się jej nie mógł...
Podniósł oczy i patrząc zdala na wesoły tłum oblegający dworek... wśród którego osób nie można było rozeznać, ważył czy powinien zajść na wesele, czy uciec od niego?
Lecz po co było uciekać? Wszakże zapomniano tam o nim i nikomu serce się nie krajało z tęsknoty. Lenchen nauczyciela i towarzysza nie pamiętała wcale... A on?.. Miałże być słabszym od nich i jak dziecko płakać straconej zabawki?
Miał ważniejszy cel w życiu...
Tak myśląc Grześ powolnym krokiem zbliżać się począł do dworku Balcerów, powtarzając sobie, iż było cudem bożym, zesłanie go w tym dniu i godzinie, aby pękł ostatni węzeł, co mu nie dozwalał powołania usłuchać...
— Suknia klesza! cela klasztorna! samotne życie do zgonu, to przeznaczenie moje.
Szedł coraz większego śmiałka udając ku dworkowi, a choć gorzko mu było w duszy, jakby piołunem zapłynęła, postanowił być wesołym. Zdawało mu się to powinnością.
— Grać im będę i śpiewać i śmiać się jakbym był najszczęśliwszym — mówił w duchu — inaczej po co iść do nich?
Do progu dworku trudno się było docisnąć, wielka część gości stała na ganku i w sieni,