Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Strzemieńczyk Tom I.djvu/099

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i śmiejąc się, gdy Grześ spojrzawszy na wesołe dziewczę, nagle posmutniał.
Z napastliwością pieszczonego dziecięcia, które wie, że mu nic odmówionem być nie może, Lena zaczęła badać o przyczynę zachmurzenia.
— A! — odezwał się chłopak — jakże nie mam się smucić, gdy lada dzień będę musiał precz ztąd iść.
Lena poskoczyła w ręce uderzając.
— Dlaczego? dokąd? — krzyknęła[1] — To być nie może.
— Być musi — rzekł smutnie Grześ — całym majątkiem to co umiem i czego się nauczę, muszę więc w świat iść szukać mądrości.
Lenie łzy stanęły w oczach, nie mówiła nic, rękami tylko strzepując.
Grześ jako starszy, począł tłumaczyć konieczność i mówić o przyszłości, o powrocie...
Dziewczę nie wiedząc jak go przekonywać i od tego zamiaru odwodzić, na skargę pobiegło do matki, ale znalazło ją już przygotowaną...
Trzeba się więc było poddać konieczności, której Lena wcale nie rozumiała... Uległa jej ze srogim żalem do Grzesia, na którego się gniewać chciała i nie mogła...
Płakała w swej izdebce, a matka nie mogąc inaczej, pocieszała ją tem, że dobry przyjaciel powróci...

W komórce chłopaka leżały już węzełki go-

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki lub następny wyraz (To) winien być małą literą.