Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Strzemieńczyk Tom I.djvu/060

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Chłopcy popatrzyli na się... Niewiele myśląc Grześ, pot z czoła otarłszy, przysiadł się do nich. Oba studenci oglądali go od stóp do głów, aż młodszy bąknął.
— Bosy!
— A tyś to w żółtych butach tu przyszedł? — przerwał starszy i zwrócił się do Grzesia.
— Umiesz-że choć obiecadło? — zapytał.
— Nie bójcie się, jużem i Donata kosztował i z partesów śpiewam i z piórem się obchodzę jak należy — rzekł Grześ z pewną dumą.
— Daj go katu! — rozśmiał się starszy — a czegóż się tu myślisz uczyć?
— Juści znajdzie się jeszcze wiele, nim bakałarzem albo i mistrzem zostanę — śmiało odparł Grześ.
— Ho! ho! wysoko patrzy bosonogi! — rzekł drugi.
Śmieli się wszyscy a Grześ z nimi...
— To mi sam Pan Bóg was w dobrą zesłał godzinę — odezwał się po małej chwili. — Nie odmówicie mi głuptaszkowi, co ani miasta, ani ludzi nie znam, pomocy i rady...
Starszy w oczy mu zaczął patrzeć.
— Pójdziesz z nami — rzekł — nie na wiele my ci się zdamy, ale dobra psu mucha.
— Przydacie mi się, byleście chcieli, na bardzo wiele — odparł Grześ — a Bóg wam zapłaci.