Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Strzemieńczyk Tom I.djvu/034

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

długo milczący... Mieszczanie jednak nie bawiąc się porozchodzili.
— Ja mam prośbę do was, panie gospodarzu — odezwał się bakałarz — korzystając z tego, że zostali sami, ale, osobliwego ona rodzaju jest, i sam nie wiem jak począć.
Stanął Żywczak przed nim.
— Mówcież no — rzekł krótko...
— Rozumiecie to, boście bywali i mądrzy, panie gospodarzu — począł bakałarz przypochlebiając się Żywczakowi — iż kogo Bóg do siebie powoła, ten głosu Jego słuchać musi.
Żywczak głową dał znak, iż i on tak sądził, choć zgoła nie rozumiał, co to znaczyć miało.
— Mamy chłopca w szkole, którego Pan Bóg widomie do służby swojej przeznaczył — ciągnął dalej Ryba — a tu ojczysko uparte uczyć mu się nie daje... Niema innego sposobu, tylko chłopcu, który uczyć się chce, drogę wymościć i do szkoły go lepszej niż nasza posłać. Do Krakowa mu trzeba, do Panny Maryi...
— A cóż ja na to wam poradzić mogę? — spytał zdziwiony Żywczak...
— Jedziecie pono do Dukli, a może i do Starego Sąndcza — rzekł Ryba.
— Pewnie! — potwierdził Żywczak.
— Tożbyście dla miłości Bożej podwieść mogli biedactwo — dokończył bakałarz, rękę zniżając do kolan Żywczaka.