Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Strzemieńczyk Tom I.djvu/029

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Staremu gniew tymczasem ze krwią do głowy bił...
— Zbiega mi, bestya krnąbrna, dla tej waszej nauki, która mu się na nic nie zdała. Siekę go, morduję i nic nie pomaga...
Bakałarz poruszył ramionami.
— A ja co na to mogę? — odparł.
— Wy — krzyknął w pasyi Strzemieńczyk, rękę podnosząc do góry — wyście mu pierwsi głowę nabili tem przeklętem obiecadłem, a jemu ono do czego? Klechy z niego mieć nie chcę, dosyć jest tych darmozjadów! Hę!
Ryba słuchał obojętnie.
— Pocoście go uczyli? — powtórzył Cedro.
— Bo tak pan Bóg przykazał — odparł bakałarz — a bożego przykazania słuchać muszę nie waszych gróźb. Dziecko do nauki miało ochotę i zdolność, com go nie miał uczyć??
— Ja lepiej wiem co mojemu dziecku potrzeba — wyrwał się coraz popędliwiej Strzemieńczyk — jam nad niem panem, nie wy...
Nie chcąc dalej rozprawiać z nim, bakałarz ruszył zwróciwszy się ku szkole i zostawił samego, zagniewanego starca, który pluł i klął, a w końcu nie mając z kim się kłócić, musiał nazad do domu iść. Po drodze jednak skręcił do szkoły, i nie wchodząc do niej, u okna tylko stanąwszy, zakrzyczał na głos.
— Jak mi go tu przyjmować i chować będziecie,