Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Strzemieńczyk Tom I.djvu/024

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ścioła, gdy z podziwieniem ujrzał wpadającego żywo do komory ulubieńca swego, z zarumienionemi policzkami, zdyszanego, przelękłego. Nic nie mówiąc chłopak pochwycił go za rękę i całować ją zaczął wzruszony.
— Cożeś ty tak rannym ptakiem? — zapytał niespokojny Ryba.
Spojrzał bacznie; Grzesiowi w oczach wymowne łzy stały. Bakałarz wiedział co chłopiec cierpiał od ojca, ścisnęło mu się serce, pogłaskał go po głowie.
— No, mów! — rzekł głosem cichym.
— A! ojczulku! — odezwał się Strzemieńczuk, nawykły go tak nazywać — nie wiem co mam począć! Dłużej już tak nie wybędę. Dziej się wola Boża. Ojciec... ojciec...
Bakałarz potrząsnął głową znacząco, jak gdyby powiedzieć chciał:
— Wiem ci ja! ale rodziców szanować potrzeba.
Chłopak westchnął.
— Dlatego, że ojca szanuję i gniewać go nie chcę, muszę precz ztąd, muszę.
Żachnął się Ryba w tył cofając.
— Co tobie? na Boga miłego! Dokąd?
— Dokąd? albo ja wiem! — szepnął Grześ.— W świat! Do Krakowa... Ojciec z nas obu chce koniecznie żołnierzy zrobić, a mnie sam Pan Bóg do czego innego przeznaczył. Samiście mówili mi