Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stara baśń tom 3 068.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gnany do brzega, to się nachylał ktoś ku niemu, czy swojego nie pozna.
Przyjdą li Pomorcy? Napadną święty chram? Rzucić go i uciekać, czy pozostać i dać się pozabijać u ognia świętego? Myśleli tak wszyscy, a nikt powiedzieć i zapytać nie śmiał. Żaden jeszcze z najeźzdców nie ośmielił się nigdy na Lednicę. Nie jeden raz ognie widać było i słychać wrzaski — przecież odciągały wrogi jak przyszły, choć skarby chramu ich nęciły.
Na ostrowiu, ludu było dość do brania w niewolę, a na obronę mało. Niewiast najwięcéj, dziewcząt, niedołężnych starców i dzieci. W kontynie oręż by się znalazł, w szopach było go dosyć zabranego na wojnach i poskładanego w ofierze, ale któż go miał wziąć? za słabe były dłonie.
Wszyscy na starego Wizuna poglądali, który na pagórku stał, na kiju się oparł, patrzał i milczał. Chcieli mu wyczytać z twarzy co myślał — a twarz miał jakby zamarzłą z bólu i skrzepłą. Nie drgnął w niéj marszczek, nie poruszyły się usta, oczy osłupiałe nie mrugnęły nawet, ani się łzą zwilżyły.
Choć wieczór nic już dostrzedz nie dozwalał, stali tak jeszcze, patrzali ciągle na Wizuna i ku lądowi. W tém na fali coś plusnęło.
Ryba to się rzuciła, czy człowiek ratował? mrok widzieć nie dawał. Coś jasnego wystąpiło z fali i znikło. Poruszała się woda. Człowiek