Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stara baśń tom 2 193.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zmierzchało dobrze, gdy się ta rozmowa toczyła, Doman coś nucić poczynał, na duszy mu było weseléj i myślał. — Hej, Wizunie stary! będzie li to lek, czy trucizna? Inną biorę a o innéj myślę, gdzieindziéj swaty a serce gdzieindziéj!
W tém stary Mirsz palcem ukazał na bory.
Nad borami, nad lasami gorzały łuny, jedna, dwie, dziesięć na wsze strony. Doman spojrzał i krzyknął:
— Ogniste wici!
Nadbiegła czeladź jego wołając:
— Wici ogniste!
Ruszyło się co żyło, a Doman w podwórko niepostrzeżony skoczył pod okienko komory i zapukał.
— Dziewczyno! malino! bywajże mi zdrowa! Ogniste wici na górach płoną, na wojnę muszę. Jak z wojny powrócę, to ci przyślę swaty. — Ojcum się kłaniał i prosił — będziesz moją.
W okienku czy śmiech czy płacz się dał słyszeć, może razem oboje?
— O miły mój, miły, sokole jedyny! wróć mi cały z wojny. W oknie siedzieć będę, w niebo patrzeć i płakać, póki z wojny nie wrócisz, póki swaty nie przyjadą.
— Na koń! — krzyczał Doman do czeladzi — na koń! Bądź zdrów gospodarzu, dziękujemy za gościnę, nie czas odpoczywać, gdy ogniste wici płoną. Zdrowi bywajcie wszyscy!