Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stara baśń tom 2 192.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ptali długo, prawie do dnia — kto może wiedzieć co radzili i co uradzili.
Na samym końcu odezwał się głos z okienka.
— Swaty trzeba słać, ojca trzeba prosić, inaczéj nie pójdę z domu, nie pójdę inaczéj.
Rano po deszczu i burzy oślizło po drogach, kałuże stały wielkie, ze strzech ciekło, strumienie wezbrane biegły do jeziora, po niebie wałęsały się chmury białe górą, szare dołem. Zbierało się na pluchę, słońce piekło, choć go widać nie było.
— Ojcze Mirszu — ja dziś do domu nie pojadę, drogi grzązkie, koń się ślizga.
— Czekajcie do zimy — odparł stary — jak mróz schwyci, będzie sucho.
Doman został. Siadł nad jeziorem i dumał. — Mila przez tyn wyglądała; stary Mirsz w wierzbie coś mruczał. Nad wieczór podszedł kmieć ku niemu.
— Ojcze stary — rzekł — gdybyście mi swatów nie odpędzili z grochem, tobym wam ich przysłał.
— A wiele żon masz? — zapytał stary.
— Żadnéj.
Mirsz nań popatrzał.
— Córka moja pieszczona, biała, godna i żupana, na żonę ci ją dam, inaczéj nie. Ślijcie swaty uroczyste, po obyczaju starym.
Doman się skłonił.
— Do domu jadę, drużby uproszę, zgoda stary gospodarzu.