Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stara baśń tom 2 181.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

choć z chramu, i dał pokaleczyć, bylebym pochwycił.
Dziewczę potrząsając głową, zarumieniło się mocno.
— Nie może to być — szepnęła cicho — nie może...
— Żal mi cię — ciągnął Doman — ja do żadnéj innéj nie mam serca. Próbowałem siostrę waszą widzieć, podkradałem się pod zagrodę, gdy do trzody wychodziła, hoża jest, ale takich po świecie wiele. Co mi po nich!
Gdy mówił tak, Dziwa ciągle przypatrywała mu się ciekawie i powtarzała jakby bez myśli:
— Nie może to być! Nie może!
Gdy tak rozmawiali z sobą, on się skarżył, ona niby słuchać nie chciała, w sercu jéj zrobiło się tak dziwnie, jak nigdy nie było. Coś ją ciągnęło do tego człowieka, może to, że go zabiła. Sama nie wiedziała co się z nią stało, a ulękła się w sercu zemsty duchów zazdrosnych.
Mimo téj trwogi — ciągnęło ją ku niemu — ciągnęły oczy siwe Domana i usta i głos i ta dobroć jego, przez którą się zemsty wyrzekał.
Zarumieniła się mocno, spuściła oczy, radaby była uciekać, a nie mogła. Coś ją trzymało wkutą do ziemi — on wciąż oczyma ją czarował. Trwoga zaczynała ją ogarniać coraz większa — głos postradała.