Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stara baśń tom 2 072.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Północ już przeszła, a pana miłościwego doczekać się nie było można.
— Milcz sroko!.. a nie pytaj... — krzyknął kneź — abym nie mówił, bom wściekły — a gdym wściekły, nie znam nikogo!
— Ani żony!
Zamruczał coś tylko.
— Zwać mi jutro Hadona!
Chwycił się za głowę, targając włosy rozczochrane, a ze złości rwąc je palcami.
— Hadon jutro do Sasów, do waszych niech jedzie — niech tu ciągną... niech idą... niech palą, tępią, gnębią... Niech tę ziemię ogniem puszczą całą. Wszak gdy nowiny trzebią na pole, aby zboże rodziły, wprzódy je czyszczą siekierą i płomieniem. I tu nic nie będzie, póki siekiera i płomię nie zniszczy tych plugawych chwastów.
Uśmiechnęła się blada pani.
— Wiedziałam ja to dawno — mówiłam dawno — rzekła — tylko Sasi im radę dadzą. Ty ich sam nie zmożesz ze swemi Smerdami, ich tu siła. Zdrajcy wszyscy kmiecie, żadnemu wierzyć nie można.
— Na jutro zwołać Hadona — powtórzył kneź — ale milczeć że posłany, i dokąd. Rankiem niech wyjdzie, pieszo, konia weźmie ze stadniny, niech jedzie ze znakiem odemnie. Pierścień niech powiezie.
Biała pani, głaszcząc go po głowie, potakiwała.