Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stara baśń tom 1 192.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zabit jest — rzekł Doman — zabit przez ludzi kneziowych, którzy na dwór jego napadli.
Słuchający głowę opuścił, ale krótko trwało przerażenie, podniósł wejrzenie, w którém gniew się malował.
— Myślmyż i my o szyjach naszych — rzekł — co jemu wczoraj, nam jutro.
Gdy mówili, zdala już tętniało znowu, tętniało coraz silniéj, cały las pełen się zdawał, ze wszech stron wytykały się głowy koni i głowy ludzi, gwar się wzmagał, starszyzna kmiecia nadciągała. Dwoje oczów z dziupli patrzało i dwoje uszów słuchać musiało, bo rozmowy pod samym dębem się toczyły.
Przybyli pozdrawiali się dniem wiecowym, ale twarzami smutnemi. Ze trzech, liczba ich rosła do dziesięciu, do pół kopy... do soroka... do setki. Wszyscy jeszcze stali po za horodyszczem, gdy Ludek, syn Wiszów, nadjechał.
Zsiadłszy z konia przystąpił z pozdrowieniem do gromady i krwawą koszulę, a siermięgę czarnemi plamami zbroczoną, rzucił pomiędzy stojących, nie mówiąc słowa. Rękami tylko wskazał na nie. Oczy wszystkich zwróciły się na odzież zabitego, ręce zadrgały, czoła się pofałdowały.
Z pięściami zaciśniętemi, otoczyli to lice gwałtu.
Późniéj szmer przebiegł po gromadzie głuchy i urósł we wrzawę, wśród któréj rozeznać tylko