Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stara baśń tom 1 111.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Płacz, narzekania, przekleństwa, groźby rozlegały się dokoła...
Były to rodziny kmieci i władyków, wczorajszych gości na grodzie, które już wieść doszła o morderczéj biesiadzie... Wyprzéć się jéj nie można było, trupy odarte tuż około haci pływały, niektóre z nich fala powynosiła na brzegi. Niewiasty we łzach wyciągały do nich ręce, klęcząc na piasku i włosy sobie rwąc z głowy.
Trupy — byli to ich ojcowie i mężowie... Bracia i synowie stali tuż na koniach, zębami zgrzytając, miotając na Chwostka przekleństwa.
Wrzawa rosnąca musiała dojść uszu knezia, który na podsieniu u wnijścia się ukazał, stanął, wziął w boki i patrzał ponuro na czeladź swą, ujadającą się z tłumem na haci u mostu.
Tłum narastał co chwila.
Ściśnięte pięści wyciągano ku kneziowi, ale się śmiał z téj bezsilnéj złości.
Trwało to dosyć długo, aż dwu czy trzech wybranych Smerda puścił pieszo w dziedziniec. Szli z głowy obnażonemi, płacząc, sami coś mówiąc do siebie, pogrążeni w smutku, a stanąwszy u wnijścia, gdzie na podwyższeniu czekał kneź, chcieli się do niego odezwać, ale ich uprzedził.
— Za co mnie wyklinacie? — zawołał, — psie syny, nieposłuszne! Co ja wam winien?.. Jam ich ręką nie tknął, jam żadnego zabijać nie kazał, choć mogłem i warci byli, aby im głowy