Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stara baśń tom 1 090.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jéj, na którą wiele chciwych oczów skierowanych było.
— Miłościwy pan aż jutro dopiero do siebie was przypuści, — rzekł mu Smerda pocichu, — macie czas spocząć i język nagotować. Przykazał mi, abym was głodem nie morzył, a u nas téż nikt z niego nie umarł, chyba w lochu pod wieżą... — dodał z uśmiechem. — Dziś — szepnął na ucho Niemcowi, — dziś jego miłość ma chmurne czoło i oczy krwawe... lepiéj, że was na jutro odłożył... — Zbliżył się jeszcze bardziéj do ucha Hendze. — Nie dziw, że trochę gniewny, wczoraj mu słyszę synowca przyprowadzili, który był zbiegł i z kmieciami się wąchał... Trzeba mu było, sadząc do ciemnicy, oczy wyłupić, aby szkodliwym nie był. Zawsze to swoja krew... i Leszek...
Smerda potrząsł ramionami.
— A i ludzi jego dwu musiano powiesić... Szkoda, zdaliby się na wojaków, zdrowi byli, a no niebezpieczne wilki...
Smerdzie czy się gadać chciało, czy sobie Niemca zaskarbiał, ciągnął daléj uwagi swoje.
— Niełatwe tu panowanie, lud niedobry... Z kmieciami nieustanne spory, ale ich potroszę kneź wytrzebi, karmi, poi... za język ciągnie... a w końcu...
Rozśmiał się dziko i spojrzał ku domostwu.