Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stara baśń tom 1 046.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zostawił. Szepnął więc coś staremu Wiszowi, który głową pokiwał.
— Jedzcie spokojnie — rzekł — nie zapomną o nim — u nas obyczaj nie tylko o panu pamiętać, ale i o sługach, a gdybyście psy mieli z sobą i teby głodu nie zaznały. Zwierzęta téż, którym bogowie mowę odjęły kto wie co w sobie noszą? przecie naszą mowę rozumieją, w życiu nas strzegą, a po śmierci żałują.
Mówił to właśnie patrząc na psy swoje, które dobywszy się z zamknięcia, gdy zwietrzyły wieczerzę, wcisnęły się do chaty i pod stół, kości gryząc, które im rzucano.
Słońce się miało ku zachodowi, gdy najadłszy się i napiwszy, Wisz wstał, tuż za nim wszyscy z ław ruszyli. Podniósł się i Hengo, miejsce opróżniając dla niewiast, wyszli na podwórko z chaty.
Stary na kiju się opierając, Niemca z sobą powiódł ku rzece, dawszy mu wprzód sakwy zrzucić w szopie, bo się nazajutrz do dnia w drogę wybierał. Siedli znowu oba na tych samych kamieniach nad wodą. W łozach śpiewały słowiki, nad błotami zwijały się czajki krzykliwe i niespokojne, w lesie kukułka coś liczyła po jednemu, a na moczarach bąk, kiedy niekiedy, jak stróż na czatach — hukał... zdaleka. O kilkanaście kroków od nich, dwa bociany, których gniazdo na szopie widać było, wieczorną odbywały przechadzkę, dzióbiąc żabki przestraszone...