Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stara baśń tom 1 016.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Naokół oprócz noclegowiska śladu człowieka niedostrzegło oko, bór jak go stworzył Bóg, ku niebu wyrosły bujno, pnie grube jak słupy proste, oschłe z gałęzi od dołu, u góry w zielone wieńce ubrane. Gdzieniegdzie zwalona burzą kłoda, na pół przegniła, pół z kory opadła, pogięte od wichru wyrostki i poschłe od zgrzybiałości, mchami, jak futrem na starość odziane olbrzymy.
Jechali. — Na wzgórzu... coś bielało nieopodal. Pod dębem łeżał kamień wyżłobiony jak misa, nad nim drugi stał gruby i niezgrabny... Ręka niewprawna wyrzeźbiła na nim niby ludzką twarz straszliwą, czapką okrytą u góry... Starszy wstrzymał się trochę zobaczywszy znak u drogi, obejrzał niespokojnie do koła i mijając go, splunął nań z pogardą.
W téj chwili świst się dał słyszeć dziwny z krzaków i drzewce ze strzały utkwiło na piersi, w grubéj sukmanie starszego. Ledwie poczuwszy pocisk, nie wiedząc jeszcze czy do broni ma się brać, czy do ucieczki, obracał głowę, gdy chłopak krzyknął. Druga strzała utkwiła mu w nodze.
A z lasu dał się słyszeć śmiech, śmiech dziki jakiś, straszny, niby wycie zwierzęce, niby okrzyk człowieka... zachichotało, rozległo się, zamilkło... Sroka siedziała na kamieniu, na czapce i podniósłszy skrzydła krzyczała, śmiechowi wtorując... a miotała się jakby i ona groziła.