Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom I 214.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   210   —

u łoża, około którego fioletowa zasłona drogo ceniona wówczas dla barwy swojéj spadała w fałdach bogatych, obramowana złotem.
W téj izbie tak strojnéj, pełnéj woni i barw w pół mroku zlewających się w mozaikę różnokolorową, piękna wdowa rzuciła się na pozłociste krzesło poduszkami wysłane miękkiemi, siadła w postawie wyzywającéj i zalotnéj a Wojewodzie wskazała wygodną ławę, którą on zajął uśmiechnięty, usiłując się jak najbardziéj do niéj przybliżyć.
— A! królowko ty moja! — zawołał głosem drżącym — tęskniłem że ja tęsknił za tobą! A tu się ani wyrwać! Biskup bez miłosierdzia klątwą straszy. Musiałem, panie przebacz, zwodząc go, udać się w drugą stronę i cichaczem manowcami, nocą ku tobie podążyć, ludzi moich porzuciwszy w obozie.
— I chwalicie się z tém, — przerwała Dorota — jakbym to ja tego nie była warta? Poczęła się śmiać przymuszonym śmiechem. E! ty stary! ty stary!
— Choćbym życiem nałożył, nie pożałuję go dla ciebie! — dodał Wojewoda bijąc się w piersi.
Popatrzała nań Dorota, ale w jéj wzroku czułości nie było, trochę tylko litości a dużo pogardy.
— Biskupa się, widzę, więcéj niżeli mnie boicie. — odezwała się — Niech on lepiéj swoich