Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom III.djvu/064

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W ulicach krzątano się, aby je oczyścić i ozdobić, w rynku bielono i malowano, zasypywano doły i układano kamienie; na zamku panowało toż samo gorączkowe oczekiwanie Zbawczyni. Tu stare Kaźmierzowskie komnaty ocierano z pyłu, myto i okadzano, aby z nich woń śmierci uleciała, a życie się odrodziło.
Zawieszano opony, słano kobierce, wysypywano drożyny; ze skarbca dobywano co w nim zostało niezłupionego i porzuconego z pogardą.
W Kościele na Wawelu zawieszano wieńce, ubierano ołtarze...
Wszędzie roił się lud, a bramy miasta, których niedawno strzeżono tak trwożnie, stały teraz otworem. Nie obawiano się żadnego wroga — przybywała królowa.
Królowa! Nie — ta królowa królem być miała, słabe jej białe rączki musiały tknąć też poświęconego miecza, tak jak w jabłku dźwignąć musiały ziemię, której panować miała. Ciężka korona musiała spaść na to czoło dziewicze...
Gdy zewsząd orszaki Toporów, Leliwów, Rożyców, Sreniawów, strojne w najbogatsze szaty i zbroje leciały na powitanie pani swej, zapomnieli wszyscy kto był komu wrogiem, zlali się w jedno ciało.
Stało się na ten dzień braterstwo wielkie, które nie trwa niestety!