Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom II.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jęty, w kościele robił porządek, i wyszedł do niego z miotłą w ręku. Najcięższe i najwstrętliwsze, dla drugich roboty jemu były najmilejsze.
Czy w ciągu razem odbywanej drogi, brat Antoniusz poznał lepiej klechę, i domyślił się w nim jaszczurczej natury, trudno było się domyśleć, bo go powitał zwykłym swym uśmiechem łagodnym.
Klecha patrzał na miotłę w rękach starca z podziwieniem i czcią jakąś — nieszczerą, lecz dobrze odegraną.
Po pozdrowieniu, Bobrek się uśmiechał przypochlebiając.
— Mnie już czas powracać do Wielkiejpolski — rzekł — nie wiem, co się dzieje z kupcem naszym, gdyby i jemu o te czasy przypadał powrót, mógłbym mu posłużyć może.
Brat Antoniusz nie zaraz odpowiedział, osadzał mocniej miotłę, którą w rękach trzymał.
— Nic nie wiem, — odparł — prawdopodobnie ja tu pozostanę.
— A gdzieżby się dowiedzieć o niego? — zapytał Bobrek.
Po namyśle, zakonnik wskazał mu dom Keczera.
Króciuchno tu zabawiwszy, klecha zwrócił się ku rynkowi. Hawnul był tu jeszcze. Przyjął go chłodno, z chmurnem dość czołem, oświadczając, że o wyjeździe, z powodu spraw handlo-