Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom I.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wosłębem, ten gdy go wziął w ręce swe, nie popuści.
— Żołnierz dobry, — odezwał się komtur z Balgi — człek nie do pogardzenia.
— Warchoł, zuchwały nad miarę, a krew w nim gra — rzekł Czolner — która człowieka niesie dalej, niż chce. Koniec końcem, księciu Semkowi korony się chce, a pieniędzy niema.
— Tak — wtrącił podskarbi, rękę kładnąc za pas — pewnie po nie do nas przysyła? Szkoda tylko, że myśmy na innych dłużnikach sparzeni i na gołe słowo, a choćby i pięcią pieczęciami opatrzony pargamin, ze dwoma orły i dwoma puhaczami, zakon nie da nic.
Przeciwko temu wyrokowi, zmarszczony pospiesznem jego wyrzeczeniem, zaprotestował wzrokiem Czolner, podskarbi zamilkł, a on mówił dalej.
— W skarbie zbytnich kilka tysięcy grzywien się znajdzie.
Podskarbi potwierdził głową.
— Jestem więc za tem, ażebyśmy je pożyczyli Semkowi, ale pogranicznej ziemi kawał zastawem nam musi dać, i będziemy trzymali ją, aż wykupi.
Nikt się nie myślał sprzeciwiać temu, Wallenrod w ziemię patrzał obojętnie.
— Wybierzcie — rzekł Szpitalnik — co dla nas najdogodniejsze, co najprędzej wrota nam