Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom I.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zygmunt potakiwał, dając poznać, iż dobrze to rozumie. Umówionem zostało, że markgraf miał jakiś dzień, półtora przesiedzieć jeszcze w Wiślicy, pożegnać węgierskich panów, nie dając im czuć żalu, jaki miał do nich, a potem wyruszyć na Węgry, w istocie zaś do Krakowa.
Rozpogodzonego temi nadziejami nowemi zostawując Zygmunta, Domarat wymknął się do swej izby na tyłach zamkowych.
Sień przed nią i przyległe komory natłoczone były ludźmi do dworu, orszaku i obozu jego należącymi. Część ich poobwijana w opończe i kożuchy spała na gołej ziemi przy ogniskach, niektórzy w kości grali i pili, inni po pijanu podśpiewywali i kłócili się z sobą, — trzeźwiejsi zaś hamowali. Wszystko to odbywało się dziwnie, stłumionemi głosami, ażeby na zamku nie robić wrzawy. Co się który głośniej odezwał, starsi sykali i gębę mu zatulano.
Pomiędzy tym tłumem przechodząc Domarat, na którego widok powstawali z poszanowaniem, zobaczył otulonego, z kołnierzem podniesionym, w czapce na oczy nasuniętej, znajomego nam Bobrka. Ten w kącie ubożuchno przytulony zdawał się czekać... Domarat skinął nań i weszli razem do izby.
Bobrek trochę tu inaczej wyglądał, nie chwaląc się suknią kleszą, jakby dworzanina jakiegoś postać przybrawszy. Taż sama twarz blada, po-