Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom I.djvu/014

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

lując się na niebie, jeszcze zorzą wieczorną rozjaśnionem.
Życie przy schyłku dnia całe się już do wnętrza domu tuliło, których pouchylane okienniczki światło ognisk i dym czerwony widzieć dawały. — Po nich snuły się cienie niewieście, to w namitkach na głowie, to w wieńcach i kosach.
Podróżny pod chatami się przesuwając, kroczył długo większą ulicą, aż ku rynkowi i targowicy, do której nie doszedłszy, zwrócił na prawo między ciaśniejsze opłotki i ogrody, i tu do wrót wysokich dopadłszy — chwilę się im przypatrywał.
Wiele im podobnych pominął, rozglądał się więc czy nie omylił. Większa brama wjazdowa stała już zaparta, dla pieszych była furta osobna na parę wschodów podniesiona. I tę już podróżny znalazł zamkniętą, tak że do niej kołatać musiał.
Nie rychło kroki w podwórzu słyszeć się dały, zasuwa w furcie podniosła ostrożnie — i otworzono ją, zobaczywszy przychodnia. Stara kobieta w okopconym od dymu zawiciu na głowie, milcząc, skłoniła się nieco gościowi, który żywo ją pominąwszy, szedł ku domowi w głębi stojącemu.
Porządniejszym on był i czyściejszym od innych wielu, okna miał nieco większe i w części zaszklone, a do budynku głównego przytykał rodzaj kuźni, teraz już zamkniętej. W progu domu stał opasły mężczyzna, w opończy i skórzanym