Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Na królewskim dworze Tom III.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pielęgnować się nie umiał. Gdy cierpiał, krzyczał na cały zamek, a nazajutrz, po odejściu bolów, kazał się wieźć na łowy, wsadzać na konia, i męczył dobrowolnie, nie miarkując ani w jedzeniu, ni w piciu.
Po przesileniach takich, że zdawało się grozić już śmiercią, następowały folgi; ale wszystko to jednak długiego życia nie obiecywało. Królowa potrzebowała, wszystko co miała poświęciwszy dla rzeczypospolitej, zapewnienia sobie oprawy, dochodów, dla utrzymania stosownie do swego dostojeństwa. Należało nieodmiennie conajprędzej ubezpieczyć ją. Król się na to zgadzał, żądał nawet tego, nikt zresztą przeciwnym nie był, ale szlachta, posłowie, a nawet część senatu mówili zawczasu: nie damy królowej nic, póki król wojsk nie rozpuści, które na nasze swobody czyhają.
Na dzień naznaczony zjazd już był dosyć liczny, ale wielu brakło jeszcze.
Pierwsze posiedzenia szły wedle regulaminu i obyczaju swym porządkiem, spokojnie. Stary arcybiskup Łubieński był doskonałym sprawozdawcą, bo głos miał tak cichy, a mówił tak niewyraźnie, iż nikt go nie słyszał.
Później więc, gdy kto był w kłopocie z objawieniem zdania, odwoływał się do votum arcybiskupa, a tego votum nikt nie znał.
W każdą niedzielę odpoczywano modląc się i naradzając. Następującego poniedziałku oży-