Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Na królewskim dworze Tom III.djvu/015

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

miasto, którego imię i sława były większe niż ono samo, nie oznajmywało się blaskiem żadnym.
Potrzeba się było domyślać grodu, który zdawał się chcieć kryć w płaszczu zieleni, w fałdach wzgórzów, za ścianami brzegów wysokich.
Ledwie dwa czy trzy złote krzyże i lśniący dach św. Barbary wzbijały się wyżej nieco.
Ranek był wiosenny, piękny, spokojny, pogodny, cały jeszcze zwilżony pocałunkami nocy, cały owiany jak marzeniem mgłami rozpowijającego się poranka. U góry ledwie zaczynał przeglądać błękit bladawy północnego nieba, gdy wkoło niżej osłaniały go jak opony różnobarwne leciuchne obłoczki, z poza których słońce czasem strzelało już pasem czystego światła.
Na gościńcach wiodących ku miastu codziennem strumieniem życie płynąć rozpoczynało, szły skrzypiące maże i wozy, sunęli się piesi, a z pod drzew miejskich trzody krów wypędzane na paszę, powolnie kroczyły z podniesionemi głowy, i pastusze odzywały się trąbki, i psów naszczekiwania niespokojne
Gościńcem jechał powoli znajomy nam Płaza-Wierzbięta, z głową na piersi spuszczoną, z czołem pofałdowanem, smutny, chociaż się zbliżał do celu, a nieśpieszący wcale, aby się dobić do niego.
Wszystkie troski, jakie wiózł z sobą w sa-