Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Na królewskim dworze Tom II.djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Benedyku mój, chcesz-li kości mieć całe, nie właź ty mi w drogę!
Nesteracki się rzucił.
— Ja z wami do czynienia nie mam nic — zawarczał — ja was nie znam, daj mi pokój.
— No, ale ja was znam — odparł Nietyksza, który mu jak przyrósł do boku — ja was znam. Wiecie o co chodzi. Zachciało się wam tego dziewczęcia, które ja sobie wybrałem i do niego nie dopuszczę nikogo, nietylko takiego Maledyka jak ty, ale gdyby daleko był z większym czubem.
Pamiętaj to sobie, że byleś mi ją palcem potrącił, będziesz mi odpowiadał, a nawet dużo o niej mówić wara, bo w twojej paskudnej gębie jej imię się walać nie powinno.
Nesterackiemu tego już było zanadto, począł się rzucać, trząść i krzyczeć.
— Szalona pałko! daj ty mi święty pokój; ja z tobą nie mam nic, ja ani wiem ani znam czego ty się do mnie rwiesz. Jam ci nic nie winien. Niepora tu teraz za łebki chodzić. Ja cię się nie zlęknę, ale ty wiesz, że na zamku szabli dobyć, znaczy gardłem odpowiadać.
— Ja szabli na ciebie, zgnilaku, nie potrzebuję — zawarczał Nietyksza, ogromną ręką podnosząc mu do oczu — dosyć będzie oto tych pięciu palców. Ale powiadam ci, abyś to wiedział i zapisał sobie, że byleś się zbliżył do mojej...