Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Na królewskim dworze Tom II.djvu/015

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    Kamień nawet na posadzki kupować muszą. W końcu i płacić nie będzie czem, bo ziemia u nas nie rodzi złota.
    Westchnął kozak.
    — A no? co nam do tego! — dodał. — Tatarów to tam kożuchami zbędą i lada kiesą, ale nam hroszy trzeba dużo dać, bo my bez nich nie pójdziemy. Rozsierdzi się turek, na nas pierwszych złość skrupi.
    Płaza słuchał zimno. Kozak westchnął.
    — O! o! jak ja wam zazdroszczę — szepnął — wiosna za pasem, a co ona tu warta w tych murach? Tu jak zimy nie było widać, tak i wiosny człowiek nie poczuje. Zawsze jednako miasto śmierdzi...
    Pożegnał go Płaza, bo mu do córki pilno było. Na zamku już się umiał obracać; wywołano z fraucymeru Bietkę, ojciec blady stał przed nią.
    — Dziecko moje — rzekł głosem stłumionym — przyjdzie pono mi jechać, jak dawno przewidywałem. Jutro kazano być u kanclerza, niedarmo... Na grzane piwoby mnie nie prosił...
    Potarł głowę zafrasowany.
    — Gdy mi listy oddadzą — ciągnął dalej — natychmiast wyjeżdżać muszę. Cóż z tobą będzie?
    Dziewczę raźno podniosło główkę.
    — Muszę znaleźć sposób, aby się do Mingaj-