Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Matka królów tom I 276.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

prosić o miłosierdzie i przebaczenie, jak się spodziewał, jeszcze większy go gniew ogarnął.
Zabełkotał coś niewyraźnie, jak był zwykł, gdy się wzruszonym czuł mocno. Królowa postąpiła kroków kilka.
— Chcesz mnie bałamucić jeszcze? — krzyknął. — Ja wiem wszystko! nie chcę cię słuchać, wracaj zkąd przybyłaś...
Splątał się mówiąc pospiesznie. Sonka stała na pozór spokojna.
— Ani się myślę bronić — zawołała nareszcie — znajdą się ludzie co mnie obronią. Nie poniżę się do tego stopnia, abym prosiła o litość i tłumaczyła się, gdy jestem niewinną. Są ludzie wiary godni, poważni, którzy mnie przeciw niepoczciwej zemście Witolda, a twojej łatwowierności obronią... Nie jestem pierwsza, którą ta potwarz spotyka... Los Jadwigi i Anny nie mógł mnie minąć... Spodziewałam się tego. Odgrażał się Witold dawno.
Król ciągle poruszony i zmięszany, zdawał się tych słów nie słyszeć, miotał się gniewny ciągle.
— Jedź, jedź się z nim rozpraw na Litwę... Wstyd mi i srom uczyniłaś...
— Tyś go sam rzucił na siebie — przerwała królowa — ty! ty! ty! Winowajcą jest twoja dziecinna łatwowierność, nie ja. Śmiało ci w oczy patrzę... śmiało mówię!
Przekonasz się o niewinności mojej, ale ja