Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Matka królów tom I 269.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sędziom moim być może. Ja się z nim widzieć muszę... ja nie pojadę ztąd, chyba mnie weźmiecie gwałtem, jam chora... Jam srodze dotknięta i obrażona... ja potrzebuję sprawiedliwości.
Mówiła i łkała ręce łamiąc, a Marszałek stał i wzdychał.
— Miłościwa pani — odezwał się w końcu — choćbym się miał królowi narazić, nie będę naglił o wyjazd do Krakowa. Jutro zajedziemy do Medyki... Król tam nadciągnąć musi.
Żywo podeszła Sonka ku niemu i podała mu ręce obie. Skłonił się marszałek... Łzy jej osuszyło oburzenie, które zastąpiło pierwszy wybuch boleści. Poczęła mówić podnosząc głos z powagą.
— Mógłże on, mógłże ktokolwiek uwierzyć w tę potwarz niegodziwą? Cały świat patrzył na życie moje... Nie kryłam nic, bom nic do ukrywania nie miała. Jam niewinna, a żem się czuła taką, nie dbałam o pozory. O co mnie obwinić mogą? A Jagiełło... uwierzył...
— Witold go zmógł, przymusił — rzekł marszałek.
— I on wiecznie mu poddanym będzie, nigdy panem u siebie? nawet w domu? w sypialni nawet?... zawołała Sonka.
Marszałek nie chciał jej dać dłużej rozbolewać skargami, wstrzymał uspakajając, prosząc, ciesząc, zapewniając, że za nią ujmą się ludzie