Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Matka królów tom I 234.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wie... Tak... syn to mój... ja go się nie wyrzeknę...
— Syna ci nikt nie odbierze — odparł Witold — ale dość ci jednego...
Z królową tą, ty dłużej żyć nie możesz... Ja jakem ją dał, tak zabiorę, a zaprawdę ciężki grzech odpokutuje ona dobrze... W wieży ją posadzę! na chleb i wodę, łotrzycę!
Z namiętnością wielką krzyknął to Witold rękę podnosząc do góry.
Jagiełło jechał osłupiały, gniew w nim walczył z żalem, łkanie jakieś słowa mu tłumiło. Chciał mówić i nie mógł.
— Witoldzie — przerwał zdobywając się na wysiłek. — Ona miała i ma nieprzyjaciół. Patrz by ją nie okłamano... Srogim występkiem byłoby ciemiężyć niewinną niewiastę.
— Ona! niewinną — wybuchnął Witold — ja ją od dziecka znam. Kiedym ci dawał młode i piękne dziewczę, przypomnij sobie, w Nowogródku, mówiłem ci — strzeż się i pilnuj, bo to krew Rusinki, która gdy śpi, wydaje się jak woda zamarzła, ale gdy się poruszy, ukropem tryska...
Jakby nie słyszał tych słów, Jagiełło się zwrócił ku niemu.
— Imiona mi mów... imiona... kto?
— Komorników jej dałeś młokosów — zaczął Witold.