Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Matka królów tom I 231.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dzień po nocy jasnej wstał cały obleczony mgłami, wilgotny, smutny. Słońce się wybić nie mogło z oparów, obłoków i mgły, która na błotach osiadła.
Znaleźli się oba przy rannym stole i kubkach wody świeżej, bo oba nic nad nią nie pili.
Witold był zadumany i milczący.
Rozmowa się z zimnych jakichś pieluch nie mogła rozpowić.
Na zły czas i na złą myśl Jagiełło miał jedno lekarstwo. Gdy jeść przestali, rzekł do Witolda.
— Jedźmy w las!
— Jedźmy, ale sami — odparł Witold. — Mam z tobą mówić na osobności, a żadne ucho ludzkie słyszeć nas nie powinno.
Jagiełło spojrzał strwożony.
— Tajemnicę mi przywozisz?
— Wielką a smutną — rzekł Witold. — Cześć twoja i szczęście od niej zależą. Nie pytaj mnie tu. Jedźmy.
Konie zawsze w pogotowiu stały...
Myśliwcy Jagiełły, łowcy i komornicy sądzili, że im z sobą jechać każe... Dał znak ręką, aby pozostali. Ruszyli sami w milczeniu, już dla króla brzemiennem trwogą. W duchu odmawiał jakieś zaklęcia i przypominał sobie, czy dnia tego lewej nogi wprzód nie ozuł przed prawą.