Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Matka królów tom I 175.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cała pięknością, a szła teraz tak mężna, tak silna, jakby nie przeczuwała, że długie lata męczeństwa brała razem z tem namaszczeniem i koroną.
Ani ojciec, ani macocha nie zwrócili oczów w tę stronę, gdzie w półcieniu, z wejrzeniem osłupiałem blade dziewczę patrzało nie widząc na ten sen jakiś i postacie wspaniałe, dziwne, groźne, nieznane, które raz w życiu sierocem przesunąć się miały przed jej oczyma.
Tak samo śpiewy i muzyka, okrzyki i modlitwy przebrzmiałe niezrozumiałe dla niej. Przylgła do ściany, nieruchoma stała aż po grzmiącej pieśni dziękczynnej, znowu na tle sinem obłoków z kadzielnic płynących do góry, wszystkie te postacie niknąć zaczęły, przesuwać się, zasłaniać, kościół opróżniał, światła gasły, szmer zamienił w milczenie i nie pozostał nikt, oprócz niej w tej kryjówce...
Salka musiała ją pociągnąć za suknię, aby przypomnieć, że na zamek czas powracać było.
W sali Laskowcem zwanej, zasiadali już do uczty królowie i książęta, gdy przez podwórzec pusty królewna ze swą szczupłą garstką służebnic wróciła do cichej komnatki. Serce się jej biednej ściskało, ojciec dla tej nowej, obcej niewiasty i swojem dziecku zapominał... Jej tu na królewskim zamku tak jak nie było. Gdyby umarła, nie postrzegłby nikt, że zabrakło... Pod-