Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Matka królów tom II 255.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Arcybiskup się lituje nad tobą, jam z tem przyszedł — dodał Stach — abym cię od skraju przepaści odciągnął. Miarkuj się póki czas.
Zadumał się smutno Dersław.
— Słowom dał... iść muszę.
— Iść na salę nikomu nie wzbroniono, ale milcz i nie wyrywaj się — mówił Stach. — Niech inni krzyczą, to nie twoja rzecz... Strasz, Spytek a choćby i Zbąski husyty są i nieprzyjaciele kościoła, ale ty... ty, synowiec arcybiskupa... On ci tego nigdy nie przebaczy...
Dersław słuchał milczący. Nadzieja przejednania się ze stryjem, którego złupił, w widoku dziedziczenia po nim... uśmiechała się powabnie. Ofiarę dla niej uczynić było warto.
— Najlepiejby było, żebyś nie szedł z nimi — rzekł — mógłbyś się uczynić chorym, ale nie potrafisz-li się uwolnić, milcz i zaszyj się w kąt, a słowa nie piśnij... Tym sposobem choć cokolwiek stryja ułagodzisz, aby się nie wyklął i nie wydziedziczył.
Powiedziawszy to, chciał ujść już bratanek, nie czekając odpowiedzi, gdy Dersław po wahaniu się i namyśle, zatrzymał go.
— No, zgoda — rzekł — jeżeli stryj tego wymaga po mnie, gotówem milczeć. Niemniej jednak na sali z nimi być i stanąć muszę...
— Ale gęby nie otwieraj i patrz, aby cię tam jak najmniej widać było.