Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Matka królów tom II 167.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W połowie maja, co się u nas często trafia, wróciła na krótko zima, oziębiło się powietrze, a choć potem błysnęło słońce, ciepło rychło powrócić nie mogło.
Króla jednak, w jego dworcu w Medyce towarzyszący mu panowie, czeladź, komornicy, powstrzymać nie umieli. Rwał się im i prosił do lasu.
W głębiach puszcz chłód nie wszystko zwarzył; ulubione Jagielle słowiki zawodziły pieśni, przypominające staremu jego młodość, Litwę, lepsze czasy.
Już nie na łowy, bo pora nie była po temu, a sił do nich nie starczyło, jechał król tylko siąść gdzieś na kłodzie, wśród gąszczów i słuchać ptactwa, któremu wiosna śpiewać kazała. Tu on mógł i o wiarołomnym Świdrygielle i o biskupie co go tak karcił, o wszystkich niewdzięcznościach i zawodach zapomnieć. Marszałek, łowczowie, wierna czeladź, napróżno ostrzegali go, że w lasach wiosenną porą siedzieć niezdrowo.
Niewiele miał już do stracenia, a słowiki śpiewały tak ślicznie.
Dnia jednego pojechawszy z południa w lasy, nie dał się z nich wyciągnąć aż nocą. Noc była przejmująca chłodem, król w jednym swoim starym kożuszku wytartym.
W powrocie dreszcze go porwały, ale na to byle jaki ciepły napój mógł poradzić.