Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Matka królów tom II 093.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Andrzej z Tęczyna sam się zdziwił tej nie spodzianej zgodzie. Ochota do czynu jeszcze w nim wzrosła.
— A no, sza!! — zawołał. — Król o tem wiedzieć nie ma, ani się domyślać, opatrzeć się potrzeba dobrze, rozglądnąć po zamku, ludzi zwołać, podzielić, gdzie który lepszy... a kupą się trzymać!
Ta pijana hałastra Świdrygiełły nam nie straszna, połowa jej uciecze, a połowę wydusim... Na zamku, gdy się zaprzemy, zjedzą licha, żeby nas dostali.
Drzewicki już się też nie opierał.
— A żywność? — zapytał.
Uśmiechnął się Andrzej z Tęczyna i dodał.
— Za życia Witolda jeszcze górny zamek dobrzem opatrywał i obchodził. Pokazywali mi, chwaląc się zasoby, które książe nieboszczyk, na wszelki wypadek zawsze gotowe miał. Staną one choćby na rok oblężenia.
Wszyscy głowami poruszali, oporu nie było.
— Więc, ino do dzieła! a śmiało — zawołał Tęczyński. — Niech każdy idzie, sposobi się, patrzy, a o tem tylko myśli. Broń trzeba na kupę poznosić, bo teraz się wala po izbach tam i sam, zbroje pogotowiu mieć. Jeden drugiemu niech serca dodaje nie odbiera. Bydlęciu temu koniec sprawimy, na jaki zasłużył. Zakolemy go jak wieprza.