Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Matka królów tom II 092.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

brze. Tego nam trzeba. Ostatnimby niezdarą był, gdyby z drogi, choćby go pilnowali, nie pchnął kogo do Krakowa, że już o gardło chodzi... Szlachta musi na koń siąść.
Śmiała ta myśl Andrzeja z Tęczyna, przypadła zrozpaczonym i znękanym, którzy nic do stracenia nie mieli, jak nadzieja wybawienia, do serca!
Jeden Drzewicki trochę sykał na nią, bo mordem zdradzieckim się brzydził.
— Trzeba go do tego przywieść przynajmniej — ażeby się do którego z naszych porwał. Lżej będzie na sumieniu, a bezbronnego tak napaść.
— Alboż pana i króla bronić nie jest obowiązkiem naszym? — wtrącił Mężyk, który wraz z innemi, całkiem już poślubiał wniosek Andrzeja z Tęczyna. — Choćby ginąć przyszło, raz z tego obrzydłego ucisku, w którym nas, gorzej chłopów trzyma, wyjść potrzeba. Lży, łaje, odgraża się. W podworcu z nas żaden pokazać się nie śmie, aby mu Rusini szubienicą się nie przedrzeźniali, na której go powieszą... Jak Bóg miły już tego dosyć. Człowiekby może zniósł, do ran pańskich ofiarując, ale patrzeć jak się nad starowiną królem znęca, włosy na głowie wstają. Dosyć już tego!
— Dosyć! Siła nadto! — poczęli potakiwać inni. — Święte słowa. Zdusić go!