Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Matka królów tom II 010.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

odblask śnieżny dnia zimowego wpadał, blado oświecając smutne ich twarze.
Milczeli wszyscy, jakby pod brzemieniem wielkiem, — a z westchnień, które się z ich piersi wyrywały, wnosić było można, iż przyszli tu dla spełnienia wielkiego i ciężkiego obowiązku.
W obliczu poważnem starego Jana z Tarnowa malowała się gorycz niewypowiedziana... Najmniejszy szelest niespokojne jego oczy ściągał ku drzwiom zamkniętym jeszcze... Wszyscy oczekiwali z tą natężoną uwagą, z niepokojem, jaki rodzi chwila stanowcza i bolesna — którąby każdy pragnął przeżyć jak najprędzej i o niej zapomnieć.
Pierwsze krzesło zajmował Zbyszek, biskup krakowski, sparty na ręku, wyczekujący jak drudzy, a niemy i jakby w przeszłość wdumany, którą ta godzina mu przypominała...
Ani dworzan, ani ciekawych, ani nikogo obcego nie było na sali, a to może czyniło ją na wejrzenie straszniejszą jeszcze... Po za podwojami pozamykanemi, głosu żadnego słychać nie było. Zamek grobową ciszą okryty zdawał się wymarłym, a ci ludzie jedynymi w nim pozostałymi, żałobą okrytymi świadkami jakiejś niewysłowionej żałoby.
Przed biskupem, okryty kobiercem bogatym, stał klęcznik, a na pulpicie jego złocisty krzyż