Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 204.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jesień już nadchodziła i lasy się okoliczne złociły liśćmi pożółkłemi, gdy Belinowie na uroczyste syna wesele, na wesele córki razem, spraszać poczęli rodzinę i sąsiadów.
Mszczuj, który osobno mieszkał i gospodarzył, a z bratem się widywał rzadko, i od owego dnia, za przyjaźń Belinom okazaną, niemal od niego za zdrajcę był miany; — jadąc na wesele, poczuł się w obowiązku starszego brata, głowę rodziny, choć zagniewanego, prosić o błogosławieństwo.
Jechał tedy zawczasu do niego, sposobiąc się do tego, iż nie dobrze będzie przyjętym. Lecz co się mogło stać, to gotów był przyjąć, a obowiązek względem starszego spełnić musiał.
U Wszebora, jak to wszystko zwykło było iść gorąco, dużo się zrobiło w małym czasie. — Stało już odbudowane obejście całe, podostatkiem było psów i koni, czeladzi i zbroi.
Sam on właśnie z łowów powracał, gdy brat zajeżdżał w podwórze.
— Z pokłonem do was przybywam, z ręcznikiem i z korowajem — odezwał się Mszczuj. — Na wesele was na horodyszcze prosić nie śmiem, bo wiem, żeście gniewni na Belinów i na mnie, za Kasię — a no błogosławieństwa swojego, jako brat starszy mi nie odmawiajcie.
To mówiąc Mszczuj, jak przed ojcem, ukląkł przed starszym bratem, i głowę przed nim skłonił.