Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 175.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

trawę i mech, grzebać poczęła. Zrazu szło powoli, piasek się staczał nazad do dołu, zaczęła coraz gwałtowniéj rękami go odrzucać, precz, daleko od siebie. Chwytała garściami całemi, oburącz, kopała, grzebała, odwalała na brzegi.
Niekiedy spojrzała na trupa i szeptała po cichu:
— Nie bój się, już ja ci miękko łóżeczko uścielę, i kamień znajdę pod głowę, płachtą go obwinę; oczy ci suchym piaseczkiem zasypię aby się pogoiły. Będziesz spał jak w kołysce, spokojnie.
Zdyszana to spoczywała klęcząc, to znowu rwała się do roboty zapalczywie. Dół rosnął, rozszerzał się, pogłębiał.
Księżyc jednym bokiem w niego zaglądał, drugi cień od pnia zakrywał. Stara się zwracała do księżyca po radę:
— Kniaziu? bracie? dość czy nie? głębiéj jeszcze? prawda? głębiéj? wilcy téż kopać umieją; ale, niedoczekanie! Zamiast kamienia ja się położę, a jak mnie zjedzą, jego się im odechce...
Klękła zdyszana odpocząć znowu, ręce jéj opadły pokrwawione. Wśród jamy trafiła na dębu korzenie, wyrywając je palce poszarpała, a gdy palce nie starczyły, pochyliła się rwąc je zębami.
— To było życie! — mówiła, grzebiąc daléj — oj! życie... Boso dzieckiem chodził, w złocie potem cały, tysiącom rozkazywał, a nie było grobu wykopać komu! Otóż tobie korona... korona.