Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 087.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

parcia było potrzeba. Wszebor, który nań czatował i ku niemu zmierzał, ścigał go napróżno, sam chcąc się z nim potykać. Rozdzielał ich jeszcze szereg, broniący się i osłaniający swojego dowódzcę.
— Ty psie ryży! — krzyczał z całego gardła Doliwa, podjeżdżając z dzidą na Masława. — Sobako ruda! chodź tu, nie tchórz, zbliż się, popróbujmy się z sobą...
— Żmijo jakaś — odparł Masław, postrzegłszy go — mam ja ci zapłacić za służbę! Chodź lisie śmierdzący, co się do kurnika podkradać umiesz! Chodź! Zobaczym, czy się bić potrafisz tak, jak pełzać.
— Chodź, pastuszy synu! Chodź — odpowiedział Doliwa — gdzieżeś to trzodę zostawił?
— Czekaj parszywcze! dam ja ci biczem pastuszym! — wrzeszczał, nacierając Masław.
Łajali się tak i bezcześcili przedzierając ku sobie, lecz ile razy Masław ku Wszeborowi się zwracał, napierano go z tyłu, odcinać się musiał. Doliwa wyzywał ciągle.
— A nuże! a nu! ślimaku! co to ci tak niesporo. — Chodź psiarczyku do mnie — czekam.
Wydobywszy się w końcu Masław, stanął przeciw niemu, ale dzidy już okutéj nie miał, tylko obłamany jéj kawalec, który z całych sił cisnął na Wszebora i tylko go po ramieniu drzazgą po-