Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 079.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Bóg niech strzeże — odezwał się ponuro w końcu. — Mężni to ludzie i rycerstwo najprzedniejsze, ale jeden na dwustu lub więcéj stać nie może, chyba w bajce. Gdyby najlepiéj zbrojny był i największego serca, dziesięciu powaliwszy, w końcu sam paść musi.
Westchnienia z piersi się wyrywały.
— Miałże Trepka ciągnąć w tę stronę? — pytali, patrząc na Wszebora.
— Jako żywo, w myśli tego nie mieli, owszem, gdym ich o to prosił, odmówili mi.
— A jakiż inny oddział mógłby być, gdyby nie oni? — zapytał Lasota — o żadnym dokoła nie wiemy, ani być może.
— Wszakże i o Trepce nie mieliśmy wiadomości — rzekł Doliwa — a przecie się znalazł? Dlaczegóżby i inni tak samo nie mieli się tu zabłąkać? Trudno tylko przypuścić, aby kto szedł nieopatrznie i nie wiedział o Masławie, lub wiedząc o nim, chciał się z nim mierzyć. Policzcie co tam tego mrowia.
— Czerń jest! — rzekł Belina.
— A między czernią są i lepiéj zbrojni, których Masław dobrał i nauczył — mówił Doliwa. — Sama ta tłuszcza nie wieleby mogła, a gdy wojaków poprze — straszną będzie.
Tak rozprawiali smutni, Sobek z głową spuszczoną wycofał się, mrucząc, nierad z siebie. Radość i otucha powzięta zrana zmieniała się