Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 077.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzał. Inni za pomorców ich mieli. Oddział ten osobno się położył obozem w pobliżu.
Horodyszczu na dziś nic się nie zdawało zagrażać. Rozstawiwszy czaty, starszyzna poszła do izby spoczywać.
Sobek zniknął o mroku.
Wieczora tego nie było rozmów ani sporów, wszyscy, gdzie kto padł, pospali się radzi, że oczy zamknąć mogą. Straże się tylko mieniały, budzono starszyznę po kolei, szli jedni, pokładali się drudzy. Na horodyszczu cicho było aż straszno. Niewiastom zdawało się ciągle, jakby je miała znowu rozbudzić łuna i wrzaski.
Nadedniem starsi, którzy długiego snu nie potrzebują, poruszyli się wcześniéj, młodzież jeszcze odpoczywała snem kamiennym, niekiedy przez sen wydając okrzyki wojenne, gdy stary Sobek zjawił się w izbie i ognisko zgasłe począł rozpalać, bo i sam się rozgrzać potrzebował.
Zastał go tu Belina i pospieszył ku niemu.
— Tyś to? — spytał.
— Jamci panie — jak widzicie! Tyle, żem po ziemi pełzając, zwalał cały.
— A przyniósłeś co?
— Jak nic! — westchnął pomięszany Sobek. — Pod same namioty się wkraść udało, a nic nie zdobyłem. Zdaje się, że nieprzyjaciela jakiegoś się spodziewają. A no kogo? zkąd! pochwycić niepodobna. Masława ludzie chodzili po obozie,