Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 069.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Krzyki niewieście tak były przerażające, że Belina, aby ludziom serca nie odbierały, dwakroć z groźbami do nich wysyłać musiał.
Na dzień się brało, gdy pożar został ugaszony i deszcz téż począł ustawać, a co rzadka w jesieni; po gwałtownéj ulewie nad rankiem wiatr się obrócił, porozrywał gęste chmury, odsłonił niebiosa, zapowiadać się zdawała pogoda...
Byłoż to wróżbą, czy losu urągowiskiem??
W dolinie dymy się wlokły, od powodzi wezbrana rzeczułka i moczary, jakby jednym wielkim wydawały się stawem. Stogi siana dla koni poskładane, widać było pochwycone i rozsypane. Stada cisnęły się ku lasom, ludzie brodzili w kałużach... Blask dnia przeglądał się w obmokłych łąkach. Ranek coraz jaśniejszy się robił.
— Na wały! do ostrokołów! — krzyczał stary Belina.
Ściągali się wszyscy na stanowiska, a gospodarz znów nad wrota wszedł popatrzéć, co się dokoła działo...
A działo się tu coś dziwnego, czego trudno było zrozumieć.
Choć dzień rósł i słońce już wschodzić miało, w całym obozie poruszenie widać było gorętsze, żwawsze, pospieszniejsze niż wczora, lecz jakby ku innemu jakiemuś skierowane celowi. O grodzisku zdawano się zapominać.