Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 065.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wskazał nań palcem i umilkł. Przerażeni tém wszyscy spoglądali nań. Ojciec Gedeon stał, zwolna powracając do zwykłego twarzy wyrazu... Poprawił kapturek, który mu się był zsunął z głowy, spuścił oczy i jakby zawstydzony tém, że się uniósł zbytnio, powolnym krokiem wyszedł z izby.
Poturga siedział blady, lecz śmiech zszedł mu z twarzy, drżał cały.
Belina powstał wprędce i popatrzywszy nań, wysunął się także.
Na wałach paliły się ognie wszędzie, chodziły straże, od doliny dolatywały gwary, niekiedy głośniejszém łajaniem odpowiadały czaty na zaczepki podchodzących. Stary gospodarz wdrapał się nad wrota, aby popatrzéć w dolinę. Noc była ciemna, wśród dymów gdzieniegdzie czerwieniały gasnące, żółtemi płomieniami paliły się świeżo nałożone ogniska. Mało kto zasypiał. Czarne cienie snuły się pojedyńczo i kupkami, szczególniéj około namiotu Masława, głuchy gwar mięszał się z poważnym lasów szumem. Na dole widać jeszcze było niepościągane trupy, leżące wśród belek i kamieni. Skradających się ku nim, straże raziły strzałami. Psy wyjąc, włóczyły się po pobojowisku, w dali rżały konie i prychały. Jak zajrzeć, rząd ogni wyciągał się daleko aż na brzeg lasów, w których stare smolne sosny podpalone z dołu płonęły jak świece olbrzymie. Niebo było czarne,