Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 026.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

linie, witała je, czapki wyrzucając do góry, podnosząc ręce, wyjąc niemal z radości.
Ze wszech stron sypało się to mrowie, zalewało dolinę całą, rozkładało się na niéj, a gdy poprzednio w dali tylko nad rzeczułką stali, teraz się sunęli śmiało, niemal pod okopy same. Ryki i wrzaski téj zgrai tysiącznéj, coraz wzrastające, śmielsze, szaleńsze, echem jakby szyderskiém odbijały się w lesie...
Wrzawą tą przerażającą, jak iskrą w suche drzewo wrzuconą, rozbudzone rycerstwo na horodyszczu, wysypało się wszystkie na pomosty i wały. Z drugiéj strony sunęło się pospólstwo, ze źle tajoną na twarzach radością. — Wiechan i Rzepiec stali na przedzie, u ostrokołów, wychyleni na wpół, oczyma śmiejącemi się spoglądając to na swoich, to na garstkę zamkową.
Dolina, gdzie tylko suchą nogą stąpić było można, wypełniła się ludem cała, z lasów tłumy płynęły ciągle jeszcze, coraz gęstszą ścianą opasując olszowe horodyszcze.
Wpośród zbitéj gąszczy, gdzieniegdzie rozeznać było można dowódzców na koniach, którzy gromadom swym miejsca na obozowiska wyznaczali i zatykali. Było ich kilkunastu.
Znaczniejszy oddział jeden natychmiast się począł ku wałom posuwać, stanął na strzał i zdawał naradzać. Za ostrokołami téż widać było wszystko co żyło, przypatrujące się w milczeniu.