Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 025.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dnia tego właśnie stało się, co Belina przeczuwał i czego się lękał.
Przed wieczorem do izby, w któréj wszyscy u ognia siedzieli, wbiegł wyrostek, co za starym Beliną miecz jego naszał i krzyknął:
— Idą! idą!
Porwali się wszyscy, a nim mieli czas wystraszonego zapytać, kto i co — już go nie było. — Chłopak obiegał tak wystraszony wszystkie izby. Ziemianie porwawszy się z ław, jak kto stał, na wały pobiegli.
Wieczór był późnéj jesieni mroźny już a pogodny. Za lasami w łunie pomarańczowéj a szkarłatnéj zachodziło słońce; niebo zielonawe od dołu, u góry czystym roztaczało się bladym lazurem. Cicho stały puszcze czarne i brunatne w dali...
Z wałów widok na dolinę, dla oblężonych był przerażający. Nim nań oczyma rzucili, usłyszeli zapowiedź jego, w powietrzu gwar jakby okrzyków i pieśni, głuchy tentent koni i rżenie.
Z lasów wyciągały gromady tłumnie, jedna za drugą, każda z nich ujrzawszy horodyszcze, przyszłą zdobycz witała okrzykiem strasznym, który się nagle ze wszystkich piersi wyrywał, a w horodyszczu we wszystkich piersiach odbijał.
Szli tak jedni pieszo, drudzy konno, niektóre kupy niosąc na żerdziach znaki, pędząc z sobą pobrane gdzieś po drodze trzody i konie.
Gromadka, która na te posiłki czekała w do-