Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 022.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Patrzeć jednak umiał, choć się zdało, że nie widział.
Trzeba mu było, wśród tego snującego się próżniaczo przed oczyma tłumu, dopatrzeć wodzów tajemnych. — Czuć ich było a nie widać. Drugiego czy trzeciego dnia, najrzał Sobek barczystego, bladego, z czarnym długim włosem spadającym na barki chłopa, który ręce trzymając za pasem, z czapką na oczy nasuniętą, włóczył się sobie, nie mówiąc do nikogo, ale na jakiś znak dany przez niego, jedni ustępowali, drudzy się podnosili, inni szli i rozbiegali się po kątach... Jak Belina po zamku, on nieustannie po podwórzu się włóczył, mało kiedy przysiadł, rzadko usta otworzył, a na skinienie jego posłusznie ruszało się co żyło... Dostrzegł raz Sobek, jak ruchem ręki kazał strawę, którą głodny zajadał chciwie, oddać niewieście, co dziecko karmiła, a pokarmu jéj w piersi brakło. — Biedak, który pożerał głodny, tylko co rozdaną zacierkę, ścisnął drewnianą miskę w rękach, zaiskrzyły mu się oczy — lecz nietknąwszy jéj, odniósł i postawił przed głodną. Stało się to, choć słowa nie rzekł do niego — oczyma dał znak tylko. — Gdy się dwu z sobą zwaśniło, szli o sąd nie do sotników postanowionych przez Belinę, a wprost do milczącego chłopa, który coś pomruczawszy, spór rozstrzygał.
Spytał Sobek od niechcenia, jak się on zwał — nic mu nie powiedziano, dopiéro dzieciak, któ-